W regatach Clipper Round The World, o których niedawnym zakończeniu pisałam tu https://milkajung.com/2016/08/01/clipper-round-the-world-yacht-race-wielki-final-10-edycji/, startowało czworo Polaków, dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Udało mi się porozmawiać z Anną Cyran i Martą Michalską. Opowiedziały o swoich motywacjach, pasjach i wrażeniach. O tym, czego się spodziewały i co je zaskoczyło. Jak to jest płynąć przez miesiąc na 70-stopowym jachcie w 24-osobowej załodze oraz o mnóstwie innych rzeczy.

Start regat Sydney-Hobart, Sydney, 26 grudnia 2015. / Fot. AAP dla CLIPPER VENTURES/Paul Miller
Marta Michalska.
Jacht – UNICEF. Wiek – 35 lat. Zawód – makler giełdowy. Miejsce zamieszkania – Londyn. Etap regat – 4 i 8 (Albany, Australia Zachodnia – Sydney – Hobart – Whitsundays, Queensland) i (Nowy Jork, USA – Derry-Londonderry – Den Helder – Londyn, UK). Liczba przepłyniętych Mm – łącznie ok. 10 000. Liczba dni na morzu – łącznie – 55.

Marta Michalska na pokładzie UNICEF. / Fot. z archiwum Marty Michalskiej
MJ – Czemu się zgłosiłaś? Jaki był powód tej decyzji?
MM – Mieszkam tam, gdzie się regaty kończą i zaczynają, czyli w St Katharine Docks w Londynie, więc widzę wszystko dosłownie z balkonu. Tam jest zawsze świetna atmosfera, więc kiedyś zeszłam na dół i zapisałam się tego samego dnia. Wcześniej uprawiałam wspinaczkę górską i wyścigi rowerowe, więc szukałam kolejnego wyzwania. Nie było to pierwsze szalone przedsięwzięcie w moim życiu, tylko kolejne, ale inspiracja przyszła stąd, że działo się to dosłownie pod moimi oknami.
Czy miałaś wcześniej kontakt z żeglarstwem? Jakieś uprawnienia, doświadczenia?
Trochę. Nie brałam udziału w regatach, to było raczej takie „champagne sailing”, ktoś wynajmował łódkę, na której spędzaliśmy miło czas, ale czysto relaksowo. Wyjechałam z Polski mając 17 lat, więc nie miałam też mazurskich ani bałtyckich doświadczeń, a zawsze bardziej ciągnęło mnie w góry niż nad morze.
Jak dokonuje się przydział na jacht?
To jest przypadek, rozdzielają tak, aby każda łódka miała podobny przekrój wieku i doświadczenia, ale w moim przypadku na pewno wcześniejsze prace dla organizacji charytatywnych miały znaczący wpływ, stąd akurat ja byłam na UNICEF.
Czy proces rekrutacyjny jest trudny do przejścia?
Nie, jest podzielony na dwie części, pierwsza to jest rozmowa, a potem rozpoczynają się treningi. W sumie trzeba mieć za sobą 4 tygodniowe sesje, większość ludzi rozkłada to w czasie ze względu na pracę – w jednym roku robią trening, a płyną w kolejnym – to wszystko jest bardzo indywidualne i może być rozłożone nawet na kilka lat. Po każdym treningu jest rozmowa i sternik dokonuje oceny, która jest przekazywana dalej, co na pewno pomaga ocenić umiejętności i charakter osób i ma wpływ na przydziały na jachty. Pierwsze 3 treningi są na starych łódkach (Clipper 68 – przyp.red.), dopiero czwarty na tych siedemdziesiątkach, które później startują (Clipper 70).
Może się zdarzyć, że po pierwszym tygodniu organizatorzy stwierdzą, że z różnych względów nie nadajesz się, ale też jest możliwość przekonania się samemu, czy naprawdę się tego chce.
Jeżeli po pierwszym tygodniu szkolenia wszystko jest OK i zostanie to potwierdzone w takim pogłębionym podsumowaniu, to wystarczy wpłacić pieniądze. Potem też już nie można wystąpić o ich zwrot, jeżeli z jakichś powodów chcesz zrezygnować.

UNICEF przed operą w Sydney. / Fot. AAP dla CLIPPER VENTURES/Paul Miller
No właśnie, a co pokrywają te pieniądze? Czy są jeszcze dodatkowe koszty?
To jest trening, który ma stały koszt w danej edycji, oraz cena za sam etap, która zależy od tego, co to za etap. Wiadomo, że dodatkowe koszty to przeloty, zakwaterowanie, ubranie itp. Ja chodzę dużo po górach, więc miałam sporo swoich ubrań. To, co zapewniają organizatorzy to sztormiak i zestaw ubrań „reprezentacyjnych”, czyli czapeczki, koszulki, kurtki. Do tego jeszcze każdy jacht ma swoje „oficjalne” koszulki, za które się nie płaci. Więc dodatkowe koszty są. Trzeba dolecieć, trzeba znaleźć mieszkanie na miejscu … Można na postoju spać na łódce, ale raczej nikt tego nie robi, poza takimi dosłownie dwudniowymi postojami. Każdy chce odpocząć.
A jak to wygląda w załodze? Też ma się już dosyć pozostałych? To jest bardzo trudne?
Wydaje mi się, że to sprawa indywidualna. Myślę, że każdy z załogantów każdego z 12 jachtów miałby zupełnie inny odbiór tej kwestii. Były jachty, na których zdarzały się nieporozumienia jeszcze przed wypłynięciem. My mieliśmy chyba dużo szczęścia, bo udało się jakoś bez większych dramatów, pomimo tego, że były 24 osoby na pokładzie, a etap przez Ocean Południowy. Jak ktoś się z kimś nie lubił, to trzymał się oddzielnie, w razie czego można też zmienić skład wachty, wiem, że to się zdarzało, również u nas, ale nie na moim etapie akurat. Były różne grupy, w ramach załóg, ale też składające się z osób z różnych jachtów, które się trzymały razem. Razem robiliśmy rezerwacje na mieszkania czy domki, nie było kłopotów towarzyskich.
Ty płynęłaś etap czwarty?
Czwarty i ósmy.
Dookoła Australii i z Nowego Jorku do Anglii. Jak tam było – krajoznawczo i żeglarsko?
Do zachodniej Australii przyleciałam tydzień wcześniej, zarezerwowaliśmy tam cztery domy na plaży, żeby się trochę lepiej poznać przed rejsem. Było wtedy Święto Dziękczynienia, część załogi to Amerykanie, więc było bardzo miło. Razem wychodziliśmy na kolacje, razem szliśmy pracować na łódkę, lepiej się zgraliśmy zdecydowanie. Nie było za wiele do zwiedzania, w Sydney może trochę więcej.

Załoga w Sydney. /Fot. Mick Tsikas, Clipper Race
Braliście też udział w regatach Sydney-Hobart!
To było rewelacyjne i chyba wszyscy, którzy byli na tym etapie czują się dumni, bo pogoda była podobno najgorsza od 1998 roku, 35 jachtów wycofało się, w tym zwycięzcy z dwóch ubiegłych lat, więc ukończenie tych regat to był wyczyn, i nawet weterani tych regat gratulowali nam na mecie, mówiąc, że jak na amatorów, to popłynęliśmy bardzo dobrze.
A wyspy Whitsundays? Jak tam jest?
Niezależnie od tego, gdzie łódka dopływa, pierwszego dnia i tak siedzisz w barze (śmiech). Od drugiego dnia trzeba czyścić jacht, więc cały dzień schodzi, potem trzeciego dnia jakieś naprawy i jeżeli kończysz rejs, to czwartego jesteś już wyokrętowany, więc reszta na swoją rękę. Chociaż ludzie różnie postępują. Niektórzy siedzą cały wolny czas w barze, inni starają się zwiedzać. Ja i tak zwiedziłam trochę więcej, bo byłam w każdym porcie etapowym, więc w sumie też miałam podróż dookoła świata, tylko nie zawsze morzem.
Whitsundays to raj na ziemi. Ponieważ ja tam kończyłam, po trzech dniach byłam wolna i mogłam trochę pozwiedzać. Bo wiadomo – można sobie powiedzieć, że się kiedyś w to miejsce wróci, ale nie wiadomo, czy się uda, więc trzeba korzystać. Rewelacja – nigdy tam nie byłam. Potem, w Nowym Jorku, chociaż większość z nas wcześniej już tam była, też staraliśmy się coś jeszcze zobaczyć oprócz portu.
Czy miałaś jakieś oczekiwania wypływając w morze? Czego się spodziewałaś?
Wiedziałam, że będzie niesamowita przygoda, wiedziałam, że to będzie trudne, oczekiwałam, że będą wrażenia niesamowite raczej … Nigdy wcześniej nie przepłynęłam oceanu, to nie jest coś, co się robi na co dzień, bo dookoła jakiejś wyspy to można każdego dnia popłynąć, w Polsce też. Natomiast to, czego doświadczyłam w porównaniu z tym, czego się spodziewałam, było naprawdę 10 razy lepsze. I nawet jak było trudno, bo czasami było, mieliśmy fale i sztormy i Ocean Południowy – to potem pamiętasz tylko te dobre momenty, tego złego nie pamiętasz wcale. Naprawdę jest super, bo wychodzisz w nocy na pokład, jest zimno, wieje lodówka od Antarktydy, bo byliśmy poniżej 44 stopnia szerokości, ale nad tobą są nieprawdopodobne gwiazdy, a w wodzie wieloryby – no tego nie zobaczysz nigdzie. I mówisz sobie – okej, wow, to jest to, za co zapłaciłam. To jest niezapomniane – zobaczyć te wysokie fale i ten ocean …

Na Oceanie Południowym. / Fot. archiwum Marty Michalskiej
No właśnie, a czy wiąże się z tym też jakiś strach? Stamtąd jest tak daleko wszędzie, że można się tego trochę bać?
Oczywiście. Na Oceanie Południowym, kiedy byliśmy bliżej Antarktydy niż czegokolwiek innego, nie widzieliśmy żadnej innej łódki przez cały rejs i mieliśmy trudną pogodę, no wiesz, łódka się przewracała, maszt do wody, to muszę przyznać, że były takie dwie noce, kiedy myślisz sobie – wiadomo, że ten jacht wstanie, bo tak jest zbudowany, ale naprawdę, gdyby coś się stało, to te pingwiny są najbliżej … To w końcu natura. Czujesz, że jesteś taką łupinką.
A czy zdarzyło się w którymś z tych etapów coś, czego się zupełnie nie spodziewałaś?
Jak jesteś na treningu, to masz cały czas manewry, cały czas coś się dzieje, non-stop. A jak jesteś już na oceanie, to cztery-pięć dni płynie się tym samym halsem, więc robi się trochę nudno. Płyniesz już parę dni czy paręnaście, rozmowy już nie są takie ciekawe, siedzisz na pokładzie, nie masz żadnych wiadomości, żadnych bodźców z zewnątrz. Wiadomo, jest dużo śmiechu, ale ile można. A druga rzecz to zimno. Ja chodzę po górach, wysokich górach, ale takiego zimna się nie spodziewałam. Ale to są takie małe rzeczy, nie przesłaniają całości.
Co było najlepsze? Co zostanie najfajniejszym wspomnieniem?
Fajne jest to, że byłam na Oceanie Południowym. Nikt tam nie pływa, trudno tam się dostać turystycznie.
Planujesz związek z żeglarstwem w dalszym życiu?
Tak, będę teraz robiła sternika (RYA Coastal/Tidal Skipper – przyp.red.), zaczynam 6 września. Pomimo tego, że przepłynęłam jakieś 10 tys. mil to oficjalnie nic o żeglarstwie nie wiem (śmiech).
Czy regaty miały wpływ na twoją pracę, wybory, decyzje?
I tak i nie. Na pewno zrobiłam się bardziej cierpliwa, bo mieszkanie z ponad 20 osobami w trybie 24/7 na małej, zamkniętej przestrzeni uczy tolerancji. Ja pracuję w finansach, wszystko robię szybko, podejmuję decyzje, działam. Tutaj musiałam czasami zwolnić i mieć cierpliwość, która została.

Nawigacja na Atlantyku. / Fot. z archiwum Marty Michalskiej
A czy towarzysko regaty mają jakąś kontynuację na lądzie?
Przyjaźnimy się, spotykamy nieoficjalnie, jest Facebook, ale też spotkania organizowane raz na 2 miesiące, jest „club alumni” (klub „absolwentów” – przyp. red.). Niektórzy umawiają się też na udział w kolejnych edycjach, przykładem jest mój sąsiad, który już się zapisał na przyszły rok. Ja sama myślę, czy nie przepłynąć kiedyś innego etapu, tym razem przez Północny Pacyfik.
Czy jak były wyścigi, to było ciśnienie na wynik, czy niekoniecznie?
Tak, na pewno. To jest trochę śmieszne, bo jak przed startem poznajesz sternika i załogę, to jest spotkanie i rozmowa – kto czego oczekuje. Niektórzy chcą tylko przepłynąć, to najczęściej osoby starsze, co mówię z pełnym szacunkiem, są młodzi, którzy chcą wygrać – oni najczęściej uprawiają inne sporty – oraz są tacy pośrodku. Zadaniem sternika jest odpowiednio zmotywować ekipę, ale żeby każdy był zadowolony. To dość trudne. Zabawne jest to, że nieważne, co ludzie mówią w pokoju podczas tego spotkania, bo jak są już na jachcie i zaczyna się wyścig, to robią się bardziej wyścigowi, to się udziela. Zależy to również od sternika, ale zdarza się, że załogi, które deklarowały spokojne pływanie, ruszają do walki.
Czy miałaś kontakt z innymi osobami z Polski?
Tak, z obydwoma Pawłami, ale bardziej z jednym, mieliśmy sporo wspólnych znajomych. Z Anią się nie spotkałyśmy.
Jak oceniasz organizację regat?
Ogólnie – super. Wiadomo, zawsze się można do czegoś przyczepić, ale bez przesady. My jako UNICEF mieliśmy pomysły na pewne zmiany organizacyjne i na pewno przed kolejną edycją będziemy je przedstawiać, ale to bardziej w formie podpowiedzi niż zarzutów. Jeżeli coś się działo, to zmiany były wprowadzane na bieżąco, organizatorzy reagowali, co było widać, ale nie mam porównania z innymi regatami czy innymi edycjami, więc trudno powiedzieć.
Warto było?
Dla mnie zdecydowanie. Teraz łódka odpłynęła, wczoraj, bo od zakończenia regat była w porcie, jako jacht do zwiedzania. Jest taka pustka, no jest. Zżywasz się z jachtem, w moim życiu to były w sumie dwa lata, bo w jednym roku treningi, w kolejnym regaty. Są tacy, którym to w sumie zajmuje trzy, czy cztery lata, bo np. nie mogą płynąć wtedy, kiedy planowali, z jakichś powodów życiowych.
Trudno jest wrócić do pracy?
Ja najpierw byłam na rejsie w styczniu, potem wyjechałam znowu, więc to może trochę inaczej, ale to dziwne uczucie. Dopóki regaty trwają, to wiesz, że jedziesz, za miesiąc, za dwa. A jak się już skończyły definitywnie, to już nie ma na co jechać i to jest dziwne uczucie, bardzo dziwne…

Marta Michalska. / Fot. CLIPPER Ventures PLC
Start z zachodniej Australii (Albany) do Sydney
Z Hobart do Whitsundays
Tekst powstał na zlecenie sailing.org.pl.